Dzisiaj nastawiliśmy się na trekking. Plan obejmował trasy w okolicach Encumeada i Rabaçal.
Po zjeździe z wygodniej drogi krajowej zaczęliśmy piąć się pod górę. Pogoda była coraz bardziej pochmurna a my zbliżaliśmy się coraz szybciej do poziomy mgły. Gdy dojechaliśmy do punktu startowego trasy w Chão dos Louros dookoła było już biało. Nie zraziło to nas jednak do wejścia na szlak. Trasa wiedzie przez las laurowy, bardzo typowy dla Madery i jednoczenie zupełnie niespotykany poza nią. To właśnie te lasy odfiltrowują słodką wodę a sztywne laurowe liście nie pozwalają jej odparować. Tereny te wpisane są na listę Natura 2000.
Po powrocie do samochodu skierowaliśmy się do Porto Moniz przecinając cały płaskowyż Paul. Niestety mgła zalegała doliny i tylko czasami można było podziwiać widoki. Z resztą Pul jest znany ze swojej zmiennej pogody.
Kolejna trasa która chcieliśmy przejść zaczyna się w okolicach Rabaçal. Trzeba do niej dojść ok. 2 km starą, asfaltową, zamkniętą dla ruchu drogą. Dla zaoszczędzenia czasu można złapać kursujący po tej drodze bus.
Od Casa de Rabaçal szlak rozdziela się na dwa Lavada das 25 fontes i Lavada do Risco. My wybraliśmy ten drugi. Szlak kończy się tarasem z widokiem na wodospad. Można spotkać tam pozbawione strachu przed ludźmi zięby.
Po powrocie z trasy kontynuowaliśmy podroż do Porto Moniz. Wcześniej chcieliśmy jeszcze zobaczyć słynny wodospad Véu de Noiva czyli Welon Panny Młodej. Słynnie on z tego, że woda leje się z dużej wysokości niemal bezpośrednio na przechodzącą pod nim szosę.
Niestety jedyna droga jaka wydawała nam się słuszna, po kilkuset metrach konsekwentnego zwężania się zakończyła się pionową ścianą burej skały. (Wodospadu nie udało nam się odnaleźć. Dopiero po powrocie do hotelu odszukałam informację, że można do niego dotrzeć jedynie od strony Ribeira da Janela.)
Porto Moniz
Jeśli pogoda dogodzi to warto się zatrzymać w Porto Moniz na dłużej i skorzystać z naturalnych basenów, które są atrakcją miasteczka.
Po Porto Moniz przyszedł czas na drugą część wycieczki czyli powrót w kierunku Funchalu. Aby nie powtarzać trasy przez Paul postanowiliśmy objechać wyspę od strony zachodniej i bez większych planów zajrzeć do rybackich miasteczek.
Tak naprawdę nie wiedzieliśmy, że przygoda dnia jest jeszcze przed nami. Pierwsze miasteczko do którego zajrzeliśmy to Achadas de Cruz, w okolicach, którego znajduje się kolejna kolejka liniowa. Można nią dostać się na położone na poziomie morza pola Quebrada Nova. Patrząc w dół z tarasu kręci się w głowie. Kable kolejki biegną niemal pionowo, póki sięga wzrok.
Nie udało się niestety już zjechać na dół, ale przyszła nam ochota na dojechanie do morza. Dlatego po wyjechaniu na główną drogę, próbowaliśmy po raz kolejny odbić w kierunku plaży.
Uliczka, którą wybraliśmy zwężała się tak bardzo, że zawrócić na główną drogę moglibyśmy tylko na wsteczny biegu. Zwątpienie ustąpiło, gdy na jej końcu zobaczyliśmy wiatę a w niej dwóch machających do nas pasterzy. Obaj pokazywali, żeby jechać w lewo…
Zatrzymaliśmy się naprzeciwko nich aby zapytać o drogę. Okazało się, że „w lewo jedzie się na zabawę a do morza z stąd to tylko paralotnią… a skoro już się przecisnęliśmy aż do nich to lepiej jechać dalej niż się wracać”.
Z braku paralotni wybraliśmy się w lewo – czyli na zabawę. Po drodze zastanawiając się co będzie jeśli ktoś nadjedzie z przeciwka. Na szczęście po drodze spotkaliśmy tylko kolejnych pasterzy, którzy … machali, żeby kontynuować w lewo.
Ponta do Pargo
Po ok. 20 minutach dojechaliśmy do Ponta do Pargo, gdzie właśnie rozpoczynała się coroczna „Festa do Pêro”.
Na Maderze takie zabawy są organizowane z prawdziwym rozmachem. Całe miasteczko było przystrojone. Wokół głównego placu rozłożono stragany lokalnych producentów wszelkiego typu pożywienia. Na scenie montował się zespół, przemawiał wójt, a wszystko kręciła telewizja.
Na rogach placu rozpalano grille i wszędzie pachniało jedzeniem. Postanowiliśmy skosztować kolejnego maderskiego przysmaku w najbardziej tradycyjnej formie – Sandes com Carne de vinha d'alhos. Można to opisać jako bułkę z peklowanym mięsem zaakcentowaną ostrą papryczką. Pycha!
Jardim do Mar
Zostało już niewiele czasu do zachodu słońca a nam dalej nie udało się dojechać do plaży. Na kolejny cel wyznaczyliśmy sobie Jardim do Mar. Jest to maleńkie miasteczko przytulone do urwistych skał Paul. Malownicze domki z kwitnącymi ogródkami są przytulone do siebie, tak blisko, że przejść między nimi można tylko gęsiego. Wprawdzie Jardim do Mar leży na poziomie morza jednak plaża praktycznie tam nie istnieje. Jedynie kamienisty brzeg zapewnia wąski dostęp do wody.
Zaczęło się już ściemniać. Ciemnogranatowa woda, gwieździste niebo i odcinające się na jego tle czarne skały. Słabiutkie światełka z miasteczka budziły nowe, trudne do zdefiniowania uczucia. Tak jakbyśmy byli na końcu świata…
Aby zabić poczucie grozy, postanowiliśmy wrócić do centrum i znaleźć miejsce na kolacje. Co prawda po sezonie nie mieliśmy dużego wyboru jednak serwowane na tarasie lapas smakowały wybornie.
Dzień się już kończył i przyszła pora na powrót do Funchal. Odległość z Jardim do Mar do Funchal jest relatywnie niewielka i jeśli skorzysta się z tuneli, to nie powinna przysporzyć nieoczekiwanych emocji. Z tunelami jednak nie jest tak łatwo jakby się chciało. Niby podążaliśmy za drogowskazami, ale gdzieś za Calheta zjazd na Funchal zamiast do tunelu pokazywał na jakąś boczną drogę. Na początku jakoś nas to nie zmartwiło. Nie zraził nas też częściowy brak światła, ani to, że droga robiła się coraz węższa. Dopiero stojące na poboczu maszyny górnicze zaczęły nas zastanawiać, a o pomyłce przekonała nas lejąca się na drogę woda. Okazało się też, że o zawracaniu możemy zapomnieć – za wąsko i za ciemno - więc pozostało tylko jechać do przodu. Po kilku minutach zobaczyliśmy nieco surrealistyczny widok - prostopadły do drogi wjazd do tunelu… nie mieliśmy innego wyjścia jak spróbować tej dziwnej opcji. Okazało się, ze równolegle z naszą drogą biegnie tunel, a my do niego wjechaliśmy wyjazdem awaryjnym… Dawno nie poczułam takiej ulgi w tunelu.